wtorek, 2 sierpnia 2016

Autostopem przez Hiszpanię i Portugalię #2

Wesele i związane z pobytem we Fuenta Nueva przyjemności wspominaliśmy niemal całą podróż. Kąpiele w basenie, wygodne łóżka, pachnące pościele czy bieżąca woda nieraz śniły się nam po nocach. Ale po kolei.

Na weselu Grega i Łukasza poznaliśmy przesympatyczną parę. Magda, nauczycielka polskiego i Tomek, szef kuchni. Mieli oni zaplanowaną dalszą podróż po południu Hiszpanii, jednak zrządzenie losu wezwało ich niezwłocznie do Polski. Z noclegów zrezygnowali, a zarezerwowane i opłacone wejściówki do Alhambry oddali nam, by się nie zmarnowały. Jestem im za to dozgonnie wdzięczny.

W związku z prezentem, jaki dostaliśmy, musieliśmy też wymyślić jak wydostać się z pustyni, zamieszkanej przez ludzi z grot. Z pomocą przyszła pewna para chłopaków, których imion ani wyglądu nie pamiętam, wiem tylko, że byli do siebie strasznie podobni. (A może jeden miał na imię Martin? Chyba tak. Nieważne.) Otóż chłopcy śmigali do miejscowości nieopodal Granady, na kolejny ślub. Stwierdzili, że zgarną nas z samego rana i podrzucą na obrzeża miasta, skąd złapiemy sobie jakiś transport publiczny. Tak też się stało. W mgnieniu oka przedarliśmy się przez fragment pustynnej Hiszpanii i wjechaliśmy w dość górzysty, ale przede wszystkim ZIELONY teren. Z mojego doświadczenia Hiszpania to kraj, w którym coś, co w Polsce jest zielone, tam jest żółte. Albo szare. A co szare, też jest żółte. Wszystko jest w odcieniach żółci, więc odrobina zieleni przyprawia o zawrót głowy.

Granada przywitała nas wysoką temperaturą i zatłoczonym autobusem. Banda Januszy i Grażyn, czy w hiszpańskiej wersji Juanów i Grazii - wszyscy mieli jakieś pakunki, dzieci czy inne dodatki, byli spoceni i patrzyli na nas badawczo. Chyba nie codziennie spotykają białasów z plecakami tak dużymi, że pewnie mogliby się do nich zmieścić. I tak jechaliśmy, patrzyliśmy się na siebie, na drogę i na mapę. I wysiedliśmy, niedaleko hostelu, w którym spędziliśmy jedną noc.

Ogarnęliśmy się dość szybko i ruszyliśmy na podbój Alhambry, pięknego kompleksu pałaców. Oczywiście odnalezienie maszyn, w których można było zamienić komputerowe wydruki z maila na odpowiedni bilet trwało wieki, ale w końcu się udało. Ta cała twierdza kalifów (jak mówi wikipedia) to niezła impreza jest. Ogromna powierzchnia z niesamowitymi ogrodami, mnóstwem zakątków, dwoma pałacami, głównym i letnim, zapierają dech w piersiach. Nie ma tam obrazów, fresków czy innych form przedstawiających ludzi i zwierzęta, są rzeźbienia. I jak tak człowiek na nie spogląda, to nie może uwierzyć, że to było zrobione tyle lat temu, bez pomocy maszyn. Cierpliwość tych ludzi musiała być ogromna, a zdolności manualne jeszcze większe.
Trzeba jeszcze wspomnieć o licznych tarasach, z których widok rozpościerał się na całe miasto i otaczające miasto góry. Takich obrazków się nie zapomina.

Oczarowani Alhambrą ruszyliśmy do miasta na coś do zjedzenia. Postawiliśmy na pizzę, niedrogą i jak się nam wydawało, całkiem smaczną. Jedynym problemem był lepiący się stolik i pan kelner, który mógłby grać w horrorach.

Granada jest piękna... i równie pięknie zatłoczona. Przy takim upale ciężko jest oddychać, nie mówiąc o poruszaniu się. Siadaliśmy zatem co jakiś czas, aż w końcu siedliśmy na piwo z tambylcem, poznanym podczas pierwszego wypadu do Hiszpanii, Jose. Pośmialiśmy się trochę, znów łaziliśmy (było już ciemno, temperatura była do tego idealna) i poszliśmy spać.

Rano w hostelu dostaliśmy śniadanie w gratisie i ruszyliśmy w kierunku Portugalii.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz